Łączna liczba wyświetleń

środa, 8 sierpnia 2012

Z zapartym tchem

Zaraz mecz siatkówki Polska - Rosja. jak pewnie znaczna część rodaków zasiądę zaraz przed telewizorem, aby obejrzeć to widowisko i albo po zakończeniu wyłączyć w złości telewizor ("nic się nie stało, Polacy nic się nie stało"), albo z radością oglądac jak sobie radzą inni olimpijczycy ("biało czerwone, to barwy niezwyciężone").

I wlaściwie tak sobie myślę, że mimo, iż sama to robię, to zastanawia mnie to jak to jest, że miliony (miliardy?) ludzi na całym świecie od dwóch tygodni z zapartym tchem ogłądają kolejne konkurencje sportowe, które właściwie (a przynajmniej niektóre) są dość absurdalne: skakanie do góry albo do przodu, rzucanie metalową kulą, podnoszenie ciężkiego drążka nad głową i ta świeża dyscyplina na olimpiadzie - bieg przez przeszkody, gdzie panie bądź panowi chlapią się skacząc do wody.

Sport to fantastyczny obraz naszej inteligencji i kreatywności jako człowieka. Z czynności, które są banalne, albo wręcz śmieszne (panowie w obcisłych getrach podskakujący do góry), potrafimy zrobić "coś" co powoduje, że siedzimy z zapartym tchem i gapimy sie w telewizor, fascynując się tym kto zdobędzie kolejny medal i jakiego koloru.

Biegnę oglądac mecz.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Rodzinna paranoja

Wydarzenia ostatnich dni i polowanie na czarownice w postaci dzieci polityków zatrudnionych w różnych miejscach w silny bądź luźniejszy sposób powiązanych z administracją rządową lub samorządową (przy pełnej świadomości, że jest to element gry politycznej) skłaniają do zadania sobie pytania: czy fajnie jest być dzieckiem znanych rodziców?
Wspomniane wyżej wydarzenia wskazują, że beznadziejnie :(. niezależnie od tego co potrafisz i kim Ty jesteś - w różnych momentach może się okazywać, że właściwie to nieistotne. Kluczowe jest jak masz na nazwisko i, że jest ono takie samo jak urzędującego premiera, czy ministra.
Nagle stajesz się nie podmiotem, ale przedmiotem dyskusji. to znaczy, że stoisz z boku i nie masz specjalnie prawa głosu - a nawet jeśli teoretycznie to prawo masz-przecież i tak nikt Cię nie słucha.


I jaka absurdalna jest ta nagonka....
Będąc synem premiera poznajesz wszystkich najważniejszych ludzi tego kraju i nie tylko. Nie potrzebujesz wstawiennictwa ojca, żeby być analitykiem w porcie lotniczym....

sobota, 28 lipca 2012

Witaj Aleksandra!

Instaluje aplikacje dla facebooka na telefonie. na ekranie komunikat: "witaj Aleksandra, czy chcesz zsynchronizować swoje kontakty z...." i wymienione inne portale na któych posiadam konta.
przeglądam hotele z myślą o wakacjach, schodzę na stronę tripadvisor i widzę komunikat: "Witaj Aleksandra, 6 Twoich przyjaciół skorzystało już z ...."
Wchodzę na linkedin i wita mnie komentarz: Aleksandra Twoi przyjaciele X, Y, już (i tutaj informacja jaką czynność wykonali, aplikację ściągnęli itp.).
Nie wspominajac o tym, że facebook codziennie mi mówi, kto potrzebuje mojej pomocy w zbudowaniu farmy, skokach kangura lub innej grze. (Aleksandra, X needs your help to plant his trees)
Nie chcę żeby komputer mówił do mnie po imieniu!
Nie chcę, żeby odwoływał się do informacji, które o mnie posiada z zebranych z sieci strzępków danych, faktów, list znajomych.
Nie chcę....i co z tego?
Przecież chcę być na facebooku, linkedin, rezerwować hotele przez booking.com i trpadvisor itp...
To cena, którą każdy płaci za możliwość budowania w sieci społeczności, dzielenia się wiadomościami, zdjęciami, właściwie prawie wszystkim.
Kiedyś jedna z polskich piosenkarek śpiewała: im więcej Ciebie, tym mniej.... To taka sama zależność - im więcej nas w sieci, tym mniej naszej intymności, mniej nas samych realnie.
I mogę nie chcieć, żeby komputer mówił do mnie po imieniu....ale pisząc ten post właśnie daje mu do tego kolejny powód......

niedziela, 27 maja 2012

Pole golfowe czy spa?

Odbyliśmy dzisiaj z moim mężem stereotypową rozmowę o stereotypach, czyli o tym dlaczego w Zarządach spółek jest więcej mężczyzn (bądź: dlaczego w większości przypadków, są to tylko mężczyźni).
Abstrahując od wielu argumentów, często już wyświechtanych i wykorzystywanych przez różne osoby, wydaje mi się, że jest jedna bariera dla wyrównywania tych statystyk, która wydaje się być często niezauważana, a przynajmniej nie jest głośno komentowana.

To umiejętność, ale też doświadczenie mężczyzn w tworzeniu networków i różnego rodzaju sieci.
Oczywiście mają w tym wieki doświadczeń. Dawniej panowie spotykali się w klubach i dyskutowali paląc cygara, teraz robią interesy i dyskutują przy partiach golfa.
Budują sieci i silne relacje, w ramach których działają i wspierają się nawzajem. To na tych męskich relacjach opiera się zarówno krajowa jak i światowa polityka oraz biznes.

A kobiety? Nawet nie chodzi o to, że się nie wspieramy i można usłyszeć często, że same nawzajem się "wycinamy".

Przede wszystkim - zamiast tworzyć własne sieci i wspierać siebie nawzajem, my za wszelką cenę staramy się dołączyć do tych, które stworzyli mężczyźni.
A ponieważ to ich "koncept", nigdy w tych relacjach nie będziemy partnerem, zawsze tylko gościem.
Co więcej, robiąc to, wzmacniamy tylko mężczyzn w przekonaniu, że idą dobrą drogą - że należy trzymać się z facetami, a skoro niektórym kobietom udaje się do nich dołączyć, to przecież potwierdza fakt, że wszystko jest  ok.

Dopóki nie będziemy wzmacniać networku kobiet, trudno będzie o równowagę, zwłaszcza tam gdzie gra się toczy o duże pieniądze bądź władzę. I nie chodzi o to, żeby walczyć z mężczyznami, chodzi o to, żeby stworzyć warunki dla prawdziwej i zdrowej rywalizacji.

Dlaczego robić interesy na polu golfowym a nie w spa?

sobota, 28 kwietnia 2012

Oszukali nas...

Ostatnio wpadł mi w ręce artykuł z krzykliwym tytułem web 3.0.
Im bardziej myslę o tej eurofii wokół nowej rzeczywistości, którą kreują nam możliwości stworzone przez sieć, tym bardziej zastanawiam się czy:
a) świadomie i w pełni przeciwdziałamy także zagrożeniom, które ta rzeczywistość ze soba niesie?
b) czy potrafimy naprawdę wykorzystać ten potencjał i możliwości?

Dlaczego się zastanawiam? Powodów jest mnóstwo, w tym ponizsze:

1. Internet a rzeczywistość

Jaka rzeczywistość? Jaka prawda w sieci? Selektywna prezentacja tego, co chcemy, żeby inni zobaczyli, jak chcemy żeby wyobrażali sobie nas i otoczenie. Na studiach robiliśmy takie ćwiczenie, że oglądaliśmy serwisy z informacjami na różnych programach i sprawdzaliśmy kto jakie newsy pokazywał i co było na początku a co w dalszej kolejności. Internet przenosi te realia na perspektywę pojedynczego człowieka - to my decydujemy jakie informacje o nas publikujemy, co piszemy, od czego zaczynamy, a co próbujemy chować gdzieś na końcu posta, twitta czy wypowiedzi. nie jesteśmy prawdziwi. oszukujemy siebie i innych - pokazujemy to, co chcemy pokazać.
Pytanie, czy można być prawdziwym mając świadomość, że tę prawdę może przeczytać mlion i więcej użytkowników Internetu, w tym nasz największy wróg, była żona i potencjalny przyszł szef?  odpowiedź jst prosta.
więc piszemy....co piszemy.

A gdzie reszta? te wszystkie pozostałe elementy, które tworzą każdego z nas, a którymi z różnych powodów nie chcemy sie dzielić z innymi użytkownikami sieci? Gdzie kompletna/ kompletny ja?
w realnej rzeczywistości, która różni się znacząco od tej wirtualnej....

i najważniejsze pytanie - na ile my jako użytkownicy sieci i czytelnicy tego co piszą inni jesteśmy świadomi skrzywienia tej rzeczywistości? Na ile krytycznie podchodzimy do tego co czytamy czy widzimy?

2. Brak konfrontacji

To bzdura, mówienie, że czaty, dyskusje i wszelkie inne wypowiedzi w sieci pozwalają nam się komunikować. Naprawde?. W jaki sposób? Gdy nikt nie widzi naszej twarzy i emocji które ona wyraża? Gdy mamy czas na przemyślenie tego, co tak naprawdę chcemy powiedzieć, a gdy już to napiszemy, to zawsze zanim opublikujemy możemy zmazać bo po przeczytaniu okaże się zbyt kontrowersyjne.
Co to za komunikacja, która  nie opiera sie na emocjach tylko na analizie i strategii?

2. wirtualna społeczność

I te mity o tym, że dzięki internetowi tworzymy społeczności, aktywizujemy się, działamy. Ciekawe.
Ciekawe ilu z tych, którzy wybrali się protestowac przeciw ACTA dalej śledzą co się dzieje z tą ustawą?
Zrywy wszelakie zawsze były naszą narodową mocna stroną (w końcu mamy kilka powstań na koncie), ale już długoterminowe działania i praca u podstaw to jakoś nam nie idą. Internet nam ułatwia też tę aktywność społeczną. Klikniemy w brzuszek Pajacyka PAH, klikniemy "lubie to" przy akcji Podziel sie posiłkiem Danone'a i już nam się wydaje, że jesteśmy dobrzy i tacy społeczni. To tak nie działa.. Portale społecznościowe może i mają potencjał, ale my nie umiemy go wykorzystać. Klikamy  "lubie to" przy "Nie dla ACTA" i uważamy, że nasz obywatelski obowiązek został spełniony. No chyba to nie wystarczy....

Może nie tyle oszukali nas, co my sami siebie i innych oszukujemy...za pośrednictwem Internetu i publikowanych tam treści oraz naszej aktywności. Którą każdy z nas mniej lub bardziej świadomie, ale steruje....

wtorek, 24 kwietnia 2012

Cienkie granice

Jedna z takich granic jest między pewnością sebie a zarozumiałością.

Oczywiście każdy z nas pewnie słyszał kiedyś "powinieneś być bardziej pewny siebie" "do odważnychświat należy" i takie tam.
Być pewnym siebie to przydatne, zwłaszcza w życiu zawodowym. Latwiej znosimy porażki, nie poddajemy się z byle powodu, znamy swoją wartośc i wiemy, czym należy się przejmować, co jest istotne, a czym nie zaprzątać sobie głowy.

A potem jest cienka linia za którą jest zarozumiałość. Czyli taki stan, że nie widzimy porażek (przecież nam się udało, to inni zrobili coś źle), nigdy się nie poddajemy (nawet gdy inni którzy mają rację i szereg logicznych argumenrów, próbują nas do nich przekonać), generalnie wydaje nam się, że jesteśmy najmądrzejsi i vo gorsza nieomylni.

Gdzie jest ta linia i kiedy warto się zastanowić czy jej nie przekroczyliśmy?

Przede wszystkim, gdy zgodnie z biblijnym stwierdzeniem "widzimy drzazgę z oku bliźniego a nie widzimy belki we własnym", czyli w takim momencie, gdy świetnie punktujemy innych, ich wady i słabosci, nie widząc żadnych w sobie.
Bo niestety to prawda...nie ma ideałów...

piątek, 30 marca 2012

Piwo i hymn - mariaż taki sobie

Za każdym razem jak oglądam reklamę Warki, zastanawiam się, czy to ja jestem taką "konserwą", czy jednak ta reklama przekracza pewne granice?
Nie mam problemu z tym, że całe story jest wokół hymnu - ludzie śpiewający na stadionie, strzelane gole. Klimat zwycięstwa, euforii, radości. Kupuję to.
Problem mam jednak z końcówką. Komenda "po hymnie", wydana w ciszy,  pada zazwyczaj w ważnych momentach i w trakcie ważnych wydarzeń w kraju - podniosłych, ale często też smutnych, czy trudnych.
Ta sama komenda w reklamie jako hasło do rozpoczęcia imprezy - tego zdecydowanie nie kupuję.
I przemyślałam to -  nie jestem "konserwą". Ale są symbole i wartości, które są dla mnie ważne - i chciałabym, żeby inni też je szanowali, nawet jeśli dla nich są mniej ważne.

Za każdym razem jak oglądam reklamę Warki wywołuje ona we mnie to samo uczucie.....niesmaku.
Bo jeśli chce się zbudować reklamę wokół pewnych symboli - to trzeba być naprawdę dobrym w robieniu reklam.

niedziela, 25 marca 2012

dwadzieścia lat boomu minus koszty

Odbyliśmy wczoraj ze znajomymi bardzo ciekawą dyskusję. Mianowicie zastanawiali(śmy) się, jak to jest, że dwadzieścia lat boomu gospodarczego, zmiana systemu, a w sensie ilościowym  jakości naszego życia, jesteśmy w tym samym miejscu - tyle, że meblościanka zamieniła się na meble z IKEA, a syrenka na Forda.
Mnie to się właściwie wydaje dość oczywiste jak to jest :) ale dyskusje mieliśmy dość długą....
A jest tak:
Po pierwsze, akurat w tym przypadku jakość jest ważna - syrenka czy ford, mnie tam to robi różnicę. Nie mówiąc o innych  aspektach jakościowych tego boomu, (zwłaszcza technologicznego), takich jak to, że nasz komputer waży obecnie pół kilograma, a nie zajmuje całego pomieszczenia jak kiedyś (prawda, ja to już tego nie pamiętam, ale mama mi opowiadała:), a nasz telefon niedługo będzie miał wodotrysk i będzie spełniał życzenia (nie mogę się doczekać :).
Ale tak naprawdę, to dla mnie dużo ważniejsze jest " po drugie":
Po drugie - to strasznie niesprawiedliwe patrzenie na naszą jakość życia obecnie, w porównaniu do poprzedniego systemu, bez uwzględnienia nie tylko samych zmian, ale też kosztów które niósł za sobą zarówno poprzedni system jak i te zmiany. Bo: a) Towarzysz Gierek żył na kredyt, który zaczęliśmy spłacać jak ów Towarzysz już u władzy nie przebywał, b) to co się działo na rynku nie odzwierciedlało rzeczywistości ekonomicznej, więc trzeba się było nieźle napracować żeby zaczęło.
Wszyscy wiemy, jeśli cukier kosztował np. X zł, to cena ta nie odzwierciedlała ani kosztów produkcji, ani dystrybucji, ani sprzedaży tego produktu (co więcej, ilość wyprodukowanego towaru w żaden sposób nie odnosiła się do popytu na rynku), jeśli w fabryce pracowało 1000 osób, to niekoniecznie dlatego, że taka była potrzeba wynikająca z procesu produkcji i zarządzania zarówno nim jak i całą organizacją. Tym samym wraz ze zmianami zaczęliśmy spłacać nie tylko publicznie znane (albo i nie :) kredyty wobec zachodu, ale  musieliśmy także spłacić te "kredyty" schowane (w ukrytym bezrobociu, regulowanych cenach itp.).
i jeszcze jest c) kosztem o którym często zapominamy, a który jest niezmiernie istotny to koszt zmiany postaw i zachowań wykreowanych w poprzednim systemie (czy się stoi, czy się leży...)... 

Ciekawe, czy można by zrobić taką symulację (a może ktoś już zrobił?) - gdzie bylibyśmy (chociaż w sensie ilościowym) dzisiaj, gdybyśmy nie musieli ponosić tych wszystkich kosztów poprzedniego systemu?
(Chociaż, chyba ciekawsze byłoby - jakim społeczeństwem bylibyśmy, gdyby nie poprzedni system? np. Teraz jesteśmy na końcu Europy, jeśli chodzi o zaufanie społeczne - czy byłoby inaczej?)

I właściwie.... czy w tej zmianie chodzi o ilość? W zmianie cywilizacyjnej, w Europie chyba już nie. (chociaż, kolejne doniesienia z sektora finansowego, mówiące o wynagrodzeniach szefów banków, przeczą temu).
To o co chodzi? zostawiam sobie to jako temat na później....

piątek, 2 marca 2012

Bądź egoistą

Kilkakrotnie w ciągu jednego dnia, kilka różnych (i to całkiem mądrych) osób powiedziało do mnie (między innymi :) "w życiu trzeba być trochę egoistą".
Jaka odmiana....
Przez całe życie uczy się nas dochodzenia do kompromisów, zwracania uwagi na innych  i  tego, że właśnie nie należy być egoistą.
A co z nami? Czy jeśli nam nie jest dobrze z samymi sobą i mamy poczucie, że nie umiemy zadbać o samych siebie, to jesteśmy w stanie sprawić, aby innym było dobrze z nami? Nie wierzę.
Czy to zatem znaczy, że trochę nas okłamują: rodzice, nauczyciele, inne osoby i autorytety, którym ufamy - uczą nas jak dbać o innych, ale nie uczą jak dbać o siebie samych?
Bo konwenans społeczny nie pozwala uczyć dziecka: bądź egoistą, dbaj o siebie.
Mimo, iż większość rodziców (która bardzo kocha swoje dzieci) dobrze wie, że droga do sukcesu - zarówno zawodowego i prywatnego, wymaga chociaż odrobiny egoizmu, to jednak otwarcie do tego dziecka mówią: nie bądź egoistą.

niedziela, 19 lutego 2012

Koszty przywództwa

Zastanawiam się od czego zacząć. Że Meryl Streep zagrała świetną rolę w Żelaznej Damie?  Mogę się tylko zgodzić z wszystkimi. Niesamowita, fantastyczna!.
Ale przede wszystkim (z taką nadzieją szłam do kina i się nie rozczarowałam) to film, który sprowokował  mnie do myślenia (!), ale też dyskusji. O czym? Może o rzeczach oczywistych, ale jednak nadal często kontrowersyjnych.
O tym że:
  •  w życiu trudno o coś takiego jak "dobry kompromis" - najgorsze reformy to takie,  które zostały rozpoczęte i przerwane w połowie, bo ktoś poszedł na kompromis, przestraszył się w pewnym momencie niezadowolenia czy kosztów społecznych w przypadku kontynuacji działań. Taki kompromis to zawsze tylko koszt - ok, może też wygrane kolejne wybory, ale wraz z nimi koszty kompromisu i niedokończonych zmian - one po wyborach nie znikają
  • modelowy work-life balance nie istnieje - myślę o takim systemie, gdzie angażujemy się w pełni w swoją karierę zawodową, swoją rodzinę, a przy tym jeszcze nie gubimy siebie. Nie da się. Albo robi się karierę (w polityce, biznesie - wszystko jedno), albo poświęca rodzinie - i trzeba być świadomym tego, że wszelkie próby pogodzenia tego i udawania że żadna strona nie ucierpi, i każdej poswięcimy tak samo dużo czasu i uwagi, to oszukiwanie samego/ samej siebie
  •  trudne decyzje są doceniane dopiero po fakcie i to lider musi zdecydować jakie koszty tych decyzji jest w stanie ponieść - nie wiem czy są symulacje, które by mówiły co stałoby się z Wielką Brytanią, gdyby pani Thatcher nie wprowadziła reform. Wiemy natomiast co się działo na ulicach Londynu, gdy te reformy wprowadzała. To umiejętność prawdziwego lidera - umiejętność spojrzenia w dal, ponad problemami danego dnia, ze świadomością gdzie jest cel i jak do niego dojść. Oczywiście jest pytanie o to gdzie jest granica i jakie koszty są nie do poniesienia: czy 3mln bezrobotnych to za wysoki koszt późniejszego wzrostu gospodarczego?
  • wszyscy chcą działania, ale jak się okazuje, że te działania są trudne, to tchórzą - trochę tak jak teraz u nas. Główne zarzuty po pierwszej kadencji rządu premiera Tuska były takie, że nie podjął trudnych decyzji, nie wprowadził obiecywanych reform. Jak teraz (może nie w sposób idealny, ale jednak) próbuje się za nie zabrać, to podnosi się larum, że nie potrzeba nam reform, że w inny sposób powinny być przeprowadzone, że najlepiej nic nie ruszać. Mam nadzieję, że nie stchórzy. Mocno trzymam za to kciuki.
  • władza deprawuje a władza absolutna deprawuje absolutnie (to nie moje takie mądre myśli, zapożyczone od Lorda Actona) - i nie zawsze oznacza to deprawacje w sensie etycznym, sprzeciwienie się wyznawanym dotychczas zasadom. Czasem ta deprawacja oznacza dojście do takiego złudnego poczucia wszechmocy i samowystarczalności. "I'm the Prime Minister" wygłoszone kilkakrotnie przez panią Premier pokazuje, że zbyt uwierzyła w to, że nie tyle jest premierem, ale też, że  nie musi liczyć się z nikim - bo she's the Prime Minister. Dlatego też w końcu nikt przy niej nie zostaje. Smutne sceny - gdy idzie korytarzem, a za nią coraz mniej ludzi - aż w końcu zostaje sama.
Czy człowiek sukcesu, człowiek przy władzy musi być sam? Nie musi. Ale jest na to narażony bardziej od innych - i powinien zawsze o tym pamiętać. Po pierwsze dlatego, że inni mu zazdroszczą, po drugie, dlatego że często sam wpada w pułapkę polegającą na tym, że zaczyna mu się wydawać, że ma taką władzę, że nie potrzebuje już nikogo wokół. Więc nikt się nie pcha.Podsumowując - to nie film o polityce. I też, wbrew złośliwym  opiniom niektórym - nie jest to film o Alzheimerze. Moim zdaniem świetny film o przywództwie, o jego pułapkach, problemach, kompromisach, dylematach. I postać, która wiele rzeczy zrobiła świetnie, ale też popełniła błędy - jest się na czym uczyć.

sobota, 21 stycznia 2012

TCC - tytuł czyni cuda

Kiedy pracowałam na uczelni, mówiono mi: "magistrowie powinni tworzyć network z magistrami, doktorzy z doktorami" i tak dalej. Była to jedna z rzeczy, która mi najbardziej przeszkadzała w tej pracy - w duchu nazywałam to systemem kastowym. I nie chodzi o brak pokory, ale o takie poczucie, że kolejny dyplom tworzył kolejną barierę między ludźmi (kolegami z pracy?), którą można było przekroczyć dopiero będąc posiadaczem takiego samego dyplomu. I gdzie tutaj miejsce na uczenie się i mentoring starszych kolegów?
Z czasem uświadamiam sobie, że "system kastowy" występuje w każdym środowisku zawodowym, w każdym sektorze.
Wielkie konferencje - co jest wyznacznikiem ich sukcesu? Liczba prezesów wśród prelegentów - niezależnie od tematu. Ważne jest stanowisko - przecież merytorycznie, ktoś prezesa przygotuje.
Albo: zaproszenia tylko dla osób na stanowisku minimum Dyrektora.
Mogę zrozumieć, jeżeli celem jest networking
Nie rozumiem, jeśli celem jest merytoryczna dyskusja.
Nikt z nas nie jest ekspertem od wszystkiego - niezależnie od tego czy jest prezesem, czy starszym specjalistą (który jak sama nazwa wskazuje, w czymś się jednak specjalizuje).
Dlatego więc odpowiedni tytuł bądź stanowiska otwierają wszelkie drzwi, a wiedza merytoryczna niekoniecznie?

sobota, 14 stycznia 2012

Kryzys w Paryżu

Paryz, stolica kraju, który jak mówią media (przynajmniej te polskie) odmienia słowo kryzys przez wszystkie możliwe przypadki.
Na ulicach i w metrze tłumy, a większość ludzi w tym tłumie w rękach niesie torby (nie torebki, do których może się zmieścić jedna, mała rzecz, ale wielkie torby) z zakupionymi właśnie na przecenach nowymi spodniami, butami, kurtkami - wszystkim co zostało przecenione i można unieść w rękach.
Pora kolacji - wszystkie miejsca w knajpach zajęte. Przechodząc dwie ulice, na których znajduje się około dziesięciu knajp, nie można znaleźć stolika dla dwóch osób. Nie wspominając, że ulice te nie znajdują się na obrzeżach Paryża, a ceny za owe kolacje, które paryżanie spożywają zostawiają "daleko w tyle" te, które znamy w Polsce.
To gdzie ten kryzys?
Jaki kryzys?
Coraz częściej jestem przekonana, że to jest właśnie pytanie, które powinniśmy sobie zadawać. Nie jestem ekonomistą, ale coraz częściej zaczynam się zastanawiać na ile różne dane i miary pokazujące ów straszliwy wymiar kryzysu, faktycznie go pokazują a nie tworzą?

Ekonomiści mówią: konsumpcja spada/spadła. Trudno o tym mówić, w miesiącu wyprzedaży, ale nawet abstrahując od szału wyprzedaży mam wątpliwość, czy obserwowane zjawisko jest spadkiem konsumpcji, czy zrównoważeniem jej. Myślę raczej o tym, że dopiero dzięki kryzysowi niektórzy ludzie zrozumieli, że suma ich wydatków bardzo często przewyższała możliwości ich pokrycia i dlatego nastąpiła redukcja konsumpcji - do stanu realnego, gdzie poniesiony wydatek może być pokryty przez kupującego.

Ekonomiści mówią bezrobocie rośnie. Pytanie, na ile jest to efekt właśnie tych prognoz i próba uprzedzenia zapowiadanych efektów różnych czarnych scenariuszy, a nie faktycznej, biznesowej konieczności.

Ekonomiści i politycy (oraz tacy, którzy się za jednych i drugich uważają) mówią różne rzeczy, a w Paryżu na ulicach, w knajpach i sklepach tłumy ludzi, w ogóle się tym nie przejmują...

P.S. i jeszcze jedna myśl o Paryżu - to miasto faktycznie ma pewien klimat i duszę (w co nie chciałam dotychczas wierzyć), czemu nasza stolica tego nie ma? :(

niedziela, 8 stycznia 2012

Wódz w Matrixie

Wprawdzie od śmierci, a nawet uroczystości pogrzebowych Kim Dzong Ila minęło już ładnych parę dni, ale jednak nadal jakoś, potrzebuje o tym coś napisać.
Zwłaszcza, że równocześnie w telewizji można było w tym czasie zobaczyć dwa straszne dokumenty o Korei, które dalej mi gdzieś "chodzą po głowie". jeden straszny - bo mówił o terrorze i strachu i pokazywał mroczną twarz Korei, a drugi straszny -  bo pozytywny, wydawało się, że ludzie w nim występujący są szczerzy i naprawdę wierzą w swojego Umiłowanego Przywódcę.

Oglądając uroczystości pogrzebowe - miliony ludzi, w histerii przyglądające się jak kondukt żałobny z trumną wodza podąża przez miasto- nie mogłam i nadal nie mogę powstrzymać wielu pytań:

jak to jest możliwe że w XXI wieku po wszystkich doświadczeniach historii, istnieje taki kraj jak Korea Północna, gdzie ludzie wierzą, że jest człowiek, który jest jedynym i wielkim wodzem, którego należy bez zadawania pytań słuchać?

jak musi być skonstruowany system, który powoduje, że miliony słuchają tego jednego człowieka i nikt nie odważy mu się (skutecznie) przeciwstawić?

jak to jest możliwe, że w kraju w którym panuje bieda i straszliwy głód, podczas gdy na urodziny wodza organizuje się wielomilionowe defilady i parady, ludzie nadal się nie reagują?

jak funkcjonuje kraj,gdzie nie mają zastosowania żadne zasady ekonomii, gdzie dzieci przez pół roku nie chodzą do szkoły, bo przygotowują się do parady, a jak już do szkoły pójdą to nie uczą się matematyki, tylko "dzieciństwa Umiłowanego Wodza"?

I wreszcie - jak to jest możliwe, że istnieje IPhone, IPad i wiele innych gadżetów pozwalających na niemal natychmiastowe przekazywanie informacji, w tym też zdjęć...a w Korei Północnej ludzie żyją w Matrixie, tworzonym przez państwo?

być może na większość z tych pytań są proste odpowiedzi - np. ludzie się przeciwstawiają, ale prawda jest taka, że nikt do końca nie wie co dzieje się w Korei Północnej. Wiemy tyle, ile chcą nam pokazać i powiedzieć. A to niewiele.

Niemniej, dla mnie sam fakt, że istnieje kraj, który daje podstawy do postawienia sobie takich pytań (a przecież to nie jedyny taki kraj) - jest jednak szokujący. I kolejny raz zmusza do pomyślenia o tym jaka ta nasza Europa malutka i my w jej środku tacy zadowoleni z siebie, podczas gdy wokół nas jest tyle zdarzeń, których nie rozumiemy, a tym samym, których znaczenia i konsekwencji się nie spodziewamy...