Po Internecie krążą zdjęcia z Egiptu - koszmarne :( Mundurowi katują na ulicach protestujących - kobiety, mężczyzn, kogo złapią.
Nie chcę być niesprawiedliwa, ale patrząc na to człowiek sobie uświadamia, że tak naprawdę, być liderem jakiejkolwiek rewolucji to tak naprawdę jedna z łatwiejszych ról.
O tym, że Julia Tymoszenko jest w więzieniu mówią media i protestują politycy na całym świecie. Oczywiście jest traktowana źle, odmawia się jej wizyty lekarza itp., ale jest oczywiste, że są granice, których nikt nie przekroczy. Julia na rozprawie z siniakami po pobiciu? nie ma takiej opcji. To jest jasne. Międzynarodowa opinia publiczna nie puściłaby tego płazem. Ale to nie dotyczy każdego :(.
Czy ktoś wie jak nazywały się egipskie kobiety, których pobicie nagrały kamery w ciągu ostatnich dni? Czy żyją?
Łączna liczba wyświetleń
poniedziałek, 19 grudnia 2011
sobota, 3 grudnia 2011
Uszczęśliwiani na siłę
Przeglądając realizowane projekty dofinansowane z funduszy europejskich można odnieść wrażenie, że w Polsce nic, tylko być przedstawicielem sektora MSP.
strony internetowe, ogłoszenia w gazetach, plakaty - wszędzie zaproszenia na darmowe lub półdarmowe szkolenia. z wszystkiego i o wszystkim.
Niestety, gdyby porozmawiać z firmami, które takie projekty realizują jako największy problem w realizacji tychże projektów wskażą nam co? Pozyskanie odpowiedniej liczby uczestników.
nie jest to żadna tajemnica, mówią o tym głośno także przedstawiciele samych MSP: że tych szkoleń jest za dużo, że wiele z nich niepotrzebnych, że zaczynają się powtarzać.
ale nic to - Unia daje pieniądze na szkolenia, więc szkolimy. a przynajmniej próbujemy.
dlaczego nr 1
skoro w korporacjach coraz częściej przechodzi się na system 70-20-10 (70% uczymy się on job, 20% coaching i współpraca z bardziej doświadczonymi osobami, 10% szkolenia). dlaczego zatem w funduszach unijnych prawie 100% funduszy jest na formy szkoleniowe?
Zwłaszcza dla MSP przecież praktyczne doświadczenie dałoby duuużo więcej. ile więcej mógłby zyskać właściciel takiej firmy, gdyby zamiast siedzieć na szkoleniu i słuchać o zarządzaniu projektami (z daleka od firmy, gdzie czeka na niego praca do wykonania), przyszedł do niego doradca, zastanowił się wspólnie nad tym jakie projekty firma zamierza realizować i pomógł wdrożyć - zgodnie ze sztuką i metodyka.
Efekt i korzyści: praktyczna wiedza, wdrożone rozwiązania, przedsiębiorca nie traci czasu - nie siedzi na szkoleniu, ale od razu to, czego się dowiaduje, wdraża w swojej organizacji, od razu też widzi efekty.
dlaczego nr2
skoro patrząc na ten sektor, nie widać zasadniczego jego wzmocnienia i rozwoju dzięki szkoleniom realizowanym ze środków unijnych. ciekawe czy ktoś kiedyś zrobił wyliczenia, które by pokazywały zwrot z każdego euro wydanego na szkolenia tzn. np. liczbę euro wydanych na konkretne firmy firmy na przestrzeni określonego czasu, odniósł do zmiany sytuacji ekonomicznej (mierzonej np. w przychodach) tych samych firm?
ciekawe czy wynik pokazałby, że były to euro zainwestowane, czy stracone...
ale w ten sposób nikt nie mierzy efektów, chociaż mierzymy je w kilku etapach: najpierw wskaźnikiem jest liczba uczestników. potem poziom wiedzy, wskazany w ankietach ewaluacyjnych. potem, czy wdrożone zostały jakiekolwiek działania w danym obszarze po szkoleniu. a na koniec to sprawdzamy, czy firma, w ogóle jeszcze istnieje i działa.
dlaczego więc uszczęśliwiamy na siłę przedstawicieli sektora MSP? Wydajemy ogromne pieniądze na szkolenia, które nie realizują zakładanych celów? co więcej, na szkolenia, których przedstawiciele tego sektora nie chcą?
Zgadzam się, że ten sektor należy wspierać i wzmacniać - ale czy na pewno najlepszym wskaźnikiem w tym obszarze jest liczba dni szkoleniowych oraz tematów z których przeszkolili się przedstawiciele MSP?
strony internetowe, ogłoszenia w gazetach, plakaty - wszędzie zaproszenia na darmowe lub półdarmowe szkolenia. z wszystkiego i o wszystkim.
Niestety, gdyby porozmawiać z firmami, które takie projekty realizują jako największy problem w realizacji tychże projektów wskażą nam co? Pozyskanie odpowiedniej liczby uczestników.
nie jest to żadna tajemnica, mówią o tym głośno także przedstawiciele samych MSP: że tych szkoleń jest za dużo, że wiele z nich niepotrzebnych, że zaczynają się powtarzać.
ale nic to - Unia daje pieniądze na szkolenia, więc szkolimy. a przynajmniej próbujemy.
dlaczego nr 1
skoro w korporacjach coraz częściej przechodzi się na system 70-20-10 (70% uczymy się on job, 20% coaching i współpraca z bardziej doświadczonymi osobami, 10% szkolenia). dlaczego zatem w funduszach unijnych prawie 100% funduszy jest na formy szkoleniowe?
Zwłaszcza dla MSP przecież praktyczne doświadczenie dałoby duuużo więcej. ile więcej mógłby zyskać właściciel takiej firmy, gdyby zamiast siedzieć na szkoleniu i słuchać o zarządzaniu projektami (z daleka od firmy, gdzie czeka na niego praca do wykonania), przyszedł do niego doradca, zastanowił się wspólnie nad tym jakie projekty firma zamierza realizować i pomógł wdrożyć - zgodnie ze sztuką i metodyka.
Efekt i korzyści: praktyczna wiedza, wdrożone rozwiązania, przedsiębiorca nie traci czasu - nie siedzi na szkoleniu, ale od razu to, czego się dowiaduje, wdraża w swojej organizacji, od razu też widzi efekty.
dlaczego nr2
skoro patrząc na ten sektor, nie widać zasadniczego jego wzmocnienia i rozwoju dzięki szkoleniom realizowanym ze środków unijnych. ciekawe czy ktoś kiedyś zrobił wyliczenia, które by pokazywały zwrot z każdego euro wydanego na szkolenia tzn. np. liczbę euro wydanych na konkretne firmy firmy na przestrzeni określonego czasu, odniósł do zmiany sytuacji ekonomicznej (mierzonej np. w przychodach) tych samych firm?
ciekawe czy wynik pokazałby, że były to euro zainwestowane, czy stracone...
ale w ten sposób nikt nie mierzy efektów, chociaż mierzymy je w kilku etapach: najpierw wskaźnikiem jest liczba uczestników. potem poziom wiedzy, wskazany w ankietach ewaluacyjnych. potem, czy wdrożone zostały jakiekolwiek działania w danym obszarze po szkoleniu. a na koniec to sprawdzamy, czy firma, w ogóle jeszcze istnieje i działa.
dlaczego więc uszczęśliwiamy na siłę przedstawicieli sektora MSP? Wydajemy ogromne pieniądze na szkolenia, które nie realizują zakładanych celów? co więcej, na szkolenia, których przedstawiciele tego sektora nie chcą?
Zgadzam się, że ten sektor należy wspierać i wzmacniać - ale czy na pewno najlepszym wskaźnikiem w tym obszarze jest liczba dni szkoleniowych oraz tematów z których przeszkolili się przedstawiciele MSP?
niedziela, 27 listopada 2011
zmiana warty
nowy rząd - nowe twarze, ale przede wszystkim...młode twarze.
najmłodszego ministra w tym rządzie jeszcze dziesięć lat temu miajałam na korytarzu liceum - bo chodził do tej samej szkoły co ja.
siłą rzeczy zmusza mnie to do pewnej analizy i podsumowania tego, co zadziało się w moim życie przez te dziesięć lat.
innym ten czas wystarczył na to, aby zostać najmłodszym ministrem w obecnym rządzie. a mnie co udało się osiągnąć? czy to tylko wyjątek, czy oznacza to, że nasz czas właśnie nadszedł i jeśli nadal będziemy się grzebać, to okaże się, że przespaliśmy nasz czas, bo kolejne pokolenie już depcze nam po piętach i już wypatruje swojego czasu?
im dłużej nad tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że nie ma jeszcze co panikować. to jest wyjątek. wyjątek, który de facto otwiera "nasz czas" i należy mieć tę świadomość - że czas naszego pokolenia właśnie się zaczął, ale to nie znaczy, że skończy się jutro.
co to oznacza dla mnie - chyba to, że trzeba robić to co dotychczas, ale coraz bardziej "oni" wokół, będą się zmieniali w nas - ludzi mojego pokolenia, kolegów i koleżanki z liceum, studiów, czy podstawówki.
to niesamowicie zmienia optykę i perspektywę patrzenia na świat....bo to oznacza, że właśnie bierzemy w swoje ręce odpowiedzialność za ten świat.
najmłodszego ministra w tym rządzie jeszcze dziesięć lat temu miajałam na korytarzu liceum - bo chodził do tej samej szkoły co ja.
siłą rzeczy zmusza mnie to do pewnej analizy i podsumowania tego, co zadziało się w moim życie przez te dziesięć lat.
innym ten czas wystarczył na to, aby zostać najmłodszym ministrem w obecnym rządzie. a mnie co udało się osiągnąć? czy to tylko wyjątek, czy oznacza to, że nasz czas właśnie nadszedł i jeśli nadal będziemy się grzebać, to okaże się, że przespaliśmy nasz czas, bo kolejne pokolenie już depcze nam po piętach i już wypatruje swojego czasu?
im dłużej nad tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że nie ma jeszcze co panikować. to jest wyjątek. wyjątek, który de facto otwiera "nasz czas" i należy mieć tę świadomość - że czas naszego pokolenia właśnie się zaczął, ale to nie znaczy, że skończy się jutro.
co to oznacza dla mnie - chyba to, że trzeba robić to co dotychczas, ale coraz bardziej "oni" wokół, będą się zmieniali w nas - ludzi mojego pokolenia, kolegów i koleżanki z liceum, studiów, czy podstawówki.
to niesamowicie zmienia optykę i perspektywę patrzenia na świat....bo to oznacza, że właśnie bierzemy w swoje ręce odpowiedzialność za ten świat.
piątek, 18 listopada 2011
expose nadziei
wszyscy mówią o expose nowego-starego premiera. "najodwazniejsze expose od 1989" mowi Eryk Mistewicz. nie znoszę mówić o tym co inni...ale jakoś...nie mogę się powstrzymać
nie słyszałam expose live. czytałam je, obietnice, komentarze. Expose odważne, ale co ważniejsze - expose nadziei. nadziei na to, że wreszcie coś się zmieni i dostając drugą szansę, rząd będzie miał odwagę podjąć tym razem też trudne tematy: wiek emerytalny, KRUS, emerytury mundurowe.
wiem, że można powiedzieć, że mnie jest prościej - bo nie jestem rolnikiem, policjantem, górnikiem.
ale jestem pracownikiem, który będzie pracował do 67go roku życia - i jestem z tym ok. bo rozumiem, że tak trzeba. nie tylko dla mnie, ale też dla nas wszystkich.
komentatorzy mówią: ale wydłużony wiek emerytalny oznacza brak miejsc pracy dla młodych ludzi.
czy naprawdę? po pierwsze na studia dociera już młodzież niżu demograficznego. po drugie, w wielu firmach jest problem z zarządzaniem wiekiem - związany z trudnością w pozyskaniu młodych pracowników a nie doświadczonych. po trzecie - nie tutaj, a na pewno nie tylko tutaj jest problem. na rynku pracy jest miejsce dla absolwentów - ale nie tych kierunków, które studenci wybierają....
większość z wspomnianych przez premiera tematów będzie oznaczało w niedługiej przyszłości koszty, po to, żeby osiągnąć w długiej perspektywie korzyści. większość z proponowanych rozwiązań ma swoich zwolenników i równie zagorzałych przeciwników. ale wierzę, że większość z nich prowadzi tam, do kraju, w ktróym chciałabym mieszkać także za kilka i kilkanaście lat.
Dlatego Panie Premierze, wierze w Pana. i w to, że ta odwaga przełoży się na działania.
Powiedział Pan, że to bedzie Pana ostatnia kadencja - jak powiedzial jeden z Pana poprzedników, meżczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak konczy.
zaczął Pan tę kadencję świetnie....
nie słyszałam expose live. czytałam je, obietnice, komentarze. Expose odważne, ale co ważniejsze - expose nadziei. nadziei na to, że wreszcie coś się zmieni i dostając drugą szansę, rząd będzie miał odwagę podjąć tym razem też trudne tematy: wiek emerytalny, KRUS, emerytury mundurowe.
wiem, że można powiedzieć, że mnie jest prościej - bo nie jestem rolnikiem, policjantem, górnikiem.
ale jestem pracownikiem, który będzie pracował do 67go roku życia - i jestem z tym ok. bo rozumiem, że tak trzeba. nie tylko dla mnie, ale też dla nas wszystkich.
komentatorzy mówią: ale wydłużony wiek emerytalny oznacza brak miejsc pracy dla młodych ludzi.
czy naprawdę? po pierwsze na studia dociera już młodzież niżu demograficznego. po drugie, w wielu firmach jest problem z zarządzaniem wiekiem - związany z trudnością w pozyskaniu młodych pracowników a nie doświadczonych. po trzecie - nie tutaj, a na pewno nie tylko tutaj jest problem. na rynku pracy jest miejsce dla absolwentów - ale nie tych kierunków, które studenci wybierają....
większość z wspomnianych przez premiera tematów będzie oznaczało w niedługiej przyszłości koszty, po to, żeby osiągnąć w długiej perspektywie korzyści. większość z proponowanych rozwiązań ma swoich zwolenników i równie zagorzałych przeciwników. ale wierzę, że większość z nich prowadzi tam, do kraju, w ktróym chciałabym mieszkać także za kilka i kilkanaście lat.
Dlatego Panie Premierze, wierze w Pana. i w to, że ta odwaga przełoży się na działania.
Powiedział Pan, że to bedzie Pana ostatnia kadencja - jak powiedzial jeden z Pana poprzedników, meżczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak konczy.
zaczął Pan tę kadencję świetnie....
piątek, 21 października 2011
Różnorodność
po tygodniu spędzonym w najbardziej różnorodnym środowisku, w jakim dotychczas miałam okazję pracować, wlaściwie mam dwie mysli:
1. mówienie o różnorodności, bez "poczucia tego na własnej skórze", zobaczenia jak to jest pracować w wielokulturowym i różnorodnym środowisku - nic nie daje. można świetnie znać teorię, rozumieć porzebę tolerancji, wykorzystywania potencjału i bodowania na różnorodności, dopóki nie znajdziemy się w różnorodnym środowisku, nie będziemy mieli do wykonania wspólnego zadania, nie będziemy musieli dojść do kompromisu - tak naprawdę niewiele wiemy o różnorodności.
2. nie jesteśmy jako kraj gotowi na różnorodność. wydaje nam się często, że będąc członkami Unii Europejskiej i swego rodzaju pomostem między Europa zachodnia i wschodnia wiemy czym ona jest i jak pracować w różnorodnym środowisku. Nieprawda. Europa, bardziej lub mniej, w zależności od kraju i jej części - ale jest Europą, a jej kraje są do siebie bardzo podobne. Ale żeby to w pełni zrozumieć, trzeba psotkać, posłuchać, zrozumieć tych, którzy mieszkają na innych kontynentach. Wtedy dopiero można zobaczyć, że nie jesteśmy jako kraj i jego mieszkańcy gotowi na globalną różnorodność. Bo patrząc z globalnej perspektywy - w Europie jesteśmy naprawdę do siebie podobni....i niewiele wiemy o prawdziwej różnorodności.
1. mówienie o różnorodności, bez "poczucia tego na własnej skórze", zobaczenia jak to jest pracować w wielokulturowym i różnorodnym środowisku - nic nie daje. można świetnie znać teorię, rozumieć porzebę tolerancji, wykorzystywania potencjału i bodowania na różnorodności, dopóki nie znajdziemy się w różnorodnym środowisku, nie będziemy mieli do wykonania wspólnego zadania, nie będziemy musieli dojść do kompromisu - tak naprawdę niewiele wiemy o różnorodności.
2. nie jesteśmy jako kraj gotowi na różnorodność. wydaje nam się często, że będąc członkami Unii Europejskiej i swego rodzaju pomostem między Europa zachodnia i wschodnia wiemy czym ona jest i jak pracować w różnorodnym środowisku. Nieprawda. Europa, bardziej lub mniej, w zależności od kraju i jej części - ale jest Europą, a jej kraje są do siebie bardzo podobne. Ale żeby to w pełni zrozumieć, trzeba psotkać, posłuchać, zrozumieć tych, którzy mieszkają na innych kontynentach. Wtedy dopiero można zobaczyć, że nie jesteśmy jako kraj i jego mieszkańcy gotowi na globalną różnorodność. Bo patrząc z globalnej perspektywy - w Europie jesteśmy naprawdę do siebie podobni....i niewiele wiemy o prawdziwej różnorodności.
środa, 28 września 2011
kobiece wybory
W telewizji publicznej dzisiaj debata kobiet. swoją drogą, moim zdaniem dużo lepszy pomysł na promowanie aktywnosci politycznej (ale tez wyborczej) kobiet niz ta straszna kampania profrekwencyjna dotyczaca kobiet (sam pomysł może i ciekawy, ale wykonanie...zdecydowanie okropne :(.
i jak kazda dyskusja, wyborcza (zarówno wsrod mezczyzn jak i kobiet, choc do tego tematu raczej "wystawia sie" kobiety :) dochodzi do pytan o wsparcie, a wlasciwie zasilki dla bezrobotnych - i dlaczego one są takie niskie?. i nie mozna nie przyznac racji posel Kidawie Blonskiej, ktora powiedziala, ze nie chodzi o to czy zamrozimy zasilki, czy podniesiemy je troche, ale chodzi o realną pomoc...
czy zwiekszenie zasiłków dla osób najuboższych o 10, 20 nawet 50 złotych faktycznie wpłynie na rozwiązywanie problemów społecznych? nie wierze. nie rozumiem, dlaczego miernikiem pomocy społecznej państwa dla najuboższych jest wysokość zasiłku. Miernik, który mowi tylko i wylacznie o tym, jakie kwoty przeznaczane są z budżetu państwa na ten cel.
kluczowym miernikiem efektywnosci systemu opieki społecznej powinna być liczba osób, które z tego systemu przestaje korzystac - wlaściwie to powinien byc jedyny mierni w tym obszarze. i nie wazne, czy zasiłek bedzie wynosił 300, 400 czy 1000 zł - ważne, jak dlugo beneficjent z tego zasiłku korzysta. i im krócej - tym lepiej to świadczy o systemie i tym lepiej zainwestowane zostały te pieniądze.
no własnie, zeby tak było, to musimy mówić o sprawnym systemie - któy nie tylko przekazuje pieniądze, a wrecz ogranicza fizyczne przekazywanie pieniedzy na rzecz swiadczenia innych usług - zapewnianie posiłkow, mieszkania, ale równoczesnie (skutecznego) aktywizowania bezrobotnych i innych działań.
nie oszukujmy się, 350 złotych zasiłku nie jest kwota, za którą można godnie żyć. W wielu przypadkach, właściwe pieniacze z których utrzymują się podopieczni systemu społecznego "zarabiane" są w inny sposób, a zasiłek wspiera rozwój gospodarki za pośrednictwem sklepu monopolowego, w którym jest on wydawany.
i jak kazda dyskusja, wyborcza (zarówno wsrod mezczyzn jak i kobiet, choc do tego tematu raczej "wystawia sie" kobiety :) dochodzi do pytan o wsparcie, a wlasciwie zasilki dla bezrobotnych - i dlaczego one są takie niskie?. i nie mozna nie przyznac racji posel Kidawie Blonskiej, ktora powiedziala, ze nie chodzi o to czy zamrozimy zasilki, czy podniesiemy je troche, ale chodzi o realną pomoc...
czy zwiekszenie zasiłków dla osób najuboższych o 10, 20 nawet 50 złotych faktycznie wpłynie na rozwiązywanie problemów społecznych? nie wierze. nie rozumiem, dlaczego miernikiem pomocy społecznej państwa dla najuboższych jest wysokość zasiłku. Miernik, który mowi tylko i wylacznie o tym, jakie kwoty przeznaczane są z budżetu państwa na ten cel.
kluczowym miernikiem efektywnosci systemu opieki społecznej powinna być liczba osób, które z tego systemu przestaje korzystac - wlaściwie to powinien byc jedyny mierni w tym obszarze. i nie wazne, czy zasiłek bedzie wynosił 300, 400 czy 1000 zł - ważne, jak dlugo beneficjent z tego zasiłku korzysta. i im krócej - tym lepiej to świadczy o systemie i tym lepiej zainwestowane zostały te pieniądze.
no własnie, zeby tak było, to musimy mówić o sprawnym systemie - któy nie tylko przekazuje pieniądze, a wrecz ogranicza fizyczne przekazywanie pieniedzy na rzecz swiadczenia innych usług - zapewnianie posiłkow, mieszkania, ale równoczesnie (skutecznego) aktywizowania bezrobotnych i innych działań.
nie oszukujmy się, 350 złotych zasiłku nie jest kwota, za którą można godnie żyć. W wielu przypadkach, właściwe pieniacze z których utrzymują się podopieczni systemu społecznego "zarabiane" są w inny sposób, a zasiłek wspiera rozwój gospodarki za pośrednictwem sklepu monopolowego, w którym jest on wydawany.
niedziela, 4 września 2011
dwie myśli
Jedna dotyczy tego, ze blog jest super narzedziem dla mnie pokazujacym mi w bardzo wyrazny (a nawet wyrazisty :) sposob, kiedy za duzo pracuje. to sa te momenty, kiedy przez dlugi czas nie pojawia sie zaden nowy wpis. i to nie jest nawet kwestia tego, ze nie ma czasu siasc do komputera i postukac w klawiature, niestety to raczej pokazuje, ze poza myslami o pracy i realizowanych obecnie projektu nie mam czasu na myslenie o czymkolwiek innym :(.
A druga mysl dotyczy litwinow (notabene tak zaciecie dyskutowalismy na ten temat wczoraj z mezem w samochodzie, ze niestety nie zauwazylismy ani ze jedziemy za szybko, ani ze stoi policja i czeka na takich jak my - koszt 200 zl :(. ale co do samego tematu...nie czuje sie ekspertem w sprawie Litwy ani mniejszosci narodowych, ale zastanawiam sie czy nasze (polskie i Polakow na Litwie) reakcje nie sa przesadzone? jestem w stanie zrozumiec kraj, ktory boi sie zbytniej sily mniejszosci mieszkajacych w danym kraju. zwlaszcza, ze nie jest to kraj tak duzy jak Polska, gdzie mniejszość, ktora u nas wlasciwie nie mialaby zadneog wplywu na zycie spoleczne i polityczne, w tamtym kraju moze juz byc znaczna sila.
wiadomo, ze to jest trudna i skomplikowana sytuacja - zaszlosci historyczne, zmiany granic, wiele sie dzialo. jednak w dniu dzisiejszym tamte tereny to Litwa, mozna sie z tym sercem zgadzac, badz nie, ale formalnie tak jest. Zeby miec pelne prawa obywatelskie, albo trzeba sie przeniesc do Polski, albo uznac, ze sie jest Litwinem.
Nie oznacza to, ze uwazam, ze kazdy powinien ktoras z tych opcji wybrac. Uwazam jednak, ze panstwo ma prawo oczekiwac, ze jego obywatele beda mowili w jezyku danego kraju (co ciekawe, sluchajac wczorajszych informacji, mozna bylo uslyszec jezyk rosyjski u mieszkancow, z ktorymi rozmawiali dziennikarze, a litewski, dzisiaj podczas formalnych konferencji rzadowych).
czy to oznacza, ze jestem za wyokrzenianiem polskosci na litwie? bynajmniej. jestem tylko za znalezieniem zlotego srodka, w podejsciu do tematu zarowno naszych rodaków jak i wladz litewskich:
- jestem obywatelem danego kraju, mam wszystkie prawa i obowiazki z tym zwiazane.
- chce byc mniejszoscia i czuje sie Polakiem, mam do tego prawo, ale nie moge oczekiwac, ze system i aparat panstwowy zostana dostosowane do mnie.
czy takie podejscie oznacza dyskryminacje Polakow? ciekawe, co my bsmy zrobili, gdyby sytuacja, w tym proporcje wielkosci kraju bylyby odwrotne?
A druga mysl dotyczy litwinow (notabene tak zaciecie dyskutowalismy na ten temat wczoraj z mezem w samochodzie, ze niestety nie zauwazylismy ani ze jedziemy za szybko, ani ze stoi policja i czeka na takich jak my - koszt 200 zl :(. ale co do samego tematu...nie czuje sie ekspertem w sprawie Litwy ani mniejszosci narodowych, ale zastanawiam sie czy nasze (polskie i Polakow na Litwie) reakcje nie sa przesadzone? jestem w stanie zrozumiec kraj, ktory boi sie zbytniej sily mniejszosci mieszkajacych w danym kraju. zwlaszcza, ze nie jest to kraj tak duzy jak Polska, gdzie mniejszość, ktora u nas wlasciwie nie mialaby zadneog wplywu na zycie spoleczne i polityczne, w tamtym kraju moze juz byc znaczna sila.
wiadomo, ze to jest trudna i skomplikowana sytuacja - zaszlosci historyczne, zmiany granic, wiele sie dzialo. jednak w dniu dzisiejszym tamte tereny to Litwa, mozna sie z tym sercem zgadzac, badz nie, ale formalnie tak jest. Zeby miec pelne prawa obywatelskie, albo trzeba sie przeniesc do Polski, albo uznac, ze sie jest Litwinem.
Nie oznacza to, ze uwazam, ze kazdy powinien ktoras z tych opcji wybrac. Uwazam jednak, ze panstwo ma prawo oczekiwac, ze jego obywatele beda mowili w jezyku danego kraju (co ciekawe, sluchajac wczorajszych informacji, mozna bylo uslyszec jezyk rosyjski u mieszkancow, z ktorymi rozmawiali dziennikarze, a litewski, dzisiaj podczas formalnych konferencji rzadowych).
czy to oznacza, ze jestem za wyokrzenianiem polskosci na litwie? bynajmniej. jestem tylko za znalezieniem zlotego srodka, w podejsciu do tematu zarowno naszych rodaków jak i wladz litewskich:
- jestem obywatelem danego kraju, mam wszystkie prawa i obowiazki z tym zwiazane.
- chce byc mniejszoscia i czuje sie Polakiem, mam do tego prawo, ale nie moge oczekiwac, ze system i aparat panstwowy zostana dostosowane do mnie.
czy takie podejscie oznacza dyskryminacje Polakow? ciekawe, co my bsmy zrobili, gdyby sytuacja, w tym proporcje wielkosci kraju bylyby odwrotne?
czwartek, 28 lipca 2011
era kończenia się
jutro ogłoszenie raportu Komisji Millera. wiec TVN kolejny raz puszcza dokumento katastrofie smoleńskiej.
a mnie kolejny raz przychodzi taka myśl i dziwne uczucie, że moje pokolenie żyje w erze "kończenia się".
mam wrażenie, że ważne wydarzenia wokół mnie są wyjątkowe, ale strasznie smutne - zmarł papież, katastrofa Smoleńska, zmarł Kaczmarski, Kuroń, Geremek.
I może moi rodzice żyli w czasach, z pewnych względów trudniejszych - bo w sklepach było pusto, bo nie było wolności słowa, bo nie można było tak jak teraz podróżować swobodnie po całej Europie.
Ale żyli w czasach, kiedy wiele rzeczy się rodziło i powstawało: powstawała wolna, demokratyczna Polska, Polak został papieżem, muzyka i artyści mieli jakieś przesłanie, które chcieli przekazać innym.
Ja mam coraz częściej poczucie, że żyję w dostatnim plastikowym świecie, gdzie to co ważne i wielkie odchodzi, a w zamian dostajemy kolejną warstwę plastiku.
Grzebię bardzo mocno w zakamarkach mojej pamięci i umysłu i próbuję odgrzebać jakąś postać obecnego pokolenia, która mogła by być (jest?) wzorem dla młodego pokolenia, nie dlatego, że ubiera się na różowo, ale dlatego że jest symbolem pewnych wartości, że ma coś do powiedzenia, że faktycznie jest "twórcą", jest np. drugim Kaczmarskim....i nie mam pomysłu, kto by to mógł być....
a mnie kolejny raz przychodzi taka myśl i dziwne uczucie, że moje pokolenie żyje w erze "kończenia się".
mam wrażenie, że ważne wydarzenia wokół mnie są wyjątkowe, ale strasznie smutne - zmarł papież, katastrofa Smoleńska, zmarł Kaczmarski, Kuroń, Geremek.
I może moi rodzice żyli w czasach, z pewnych względów trudniejszych - bo w sklepach było pusto, bo nie było wolności słowa, bo nie można było tak jak teraz podróżować swobodnie po całej Europie.
Ale żyli w czasach, kiedy wiele rzeczy się rodziło i powstawało: powstawała wolna, demokratyczna Polska, Polak został papieżem, muzyka i artyści mieli jakieś przesłanie, które chcieli przekazać innym.
Ja mam coraz częściej poczucie, że żyję w dostatnim plastikowym świecie, gdzie to co ważne i wielkie odchodzi, a w zamian dostajemy kolejną warstwę plastiku.
Grzebię bardzo mocno w zakamarkach mojej pamięci i umysłu i próbuję odgrzebać jakąś postać obecnego pokolenia, która mogła by być (jest?) wzorem dla młodego pokolenia, nie dlatego, że ubiera się na różowo, ale dlatego że jest symbolem pewnych wartości, że ma coś do powiedzenia, że faktycznie jest "twórcą", jest np. drugim Kaczmarskim....i nie mam pomysłu, kto by to mógł być....
wtorek, 12 lipca 2011
networking
czy konkurs na to, kto uzbiera najwięcej wizytówek podzas spotkania bądź konferencji odzwiercieda ideę networkingu?
jaki z tego efekt? że na biurku, w biuru i pod biurkiem (bo nigdzie sie juz nie mieszczą) mamy stosy wizytowek, roznych, czasem bardzo dziwnych ludzi. czy z nich kiedykolwiek skorzystamy? z niektórych tak. z części pradopodobnie nie, bo nie bedziemy sobie w stanie przypomniec gdzie, dlaczego i na jaki temat rozmawialismy z dana osoba i tym samym nie bedziemy za bardzo mieli jak do niej wrocic (mowiac korporacyjnie: nie bedziemy mieli jak zrobic follow upu). ciezko bowiem zadzwonic i powiedziec: "dzień dobry nie wiem gdzie sie poznalismy i dlaczego powinien mnie Pan/ Pani pamietać, ale mam Pana/Pani wizytówkę i potrzebowalabym Pana/ Pani pomocy" nie brzmi za dobrze :(.
czy zatem stos wizytowek faktycznie przeklada sie na budowanie networku? chyba nadal nie jestem do tego przekonana. oczywiscie, z ludzmi nalezy rozmawiac, wymieniac sie wizytowkami - i miec troche szczęścia, żeby w czasie godzinnego spotkania porozmawiac akurat z takimi osobami, z ktorymi pozniej bedziemy chcieli w jakis sposob wspolpracowac.
wierze jednak, ze to bardziej jakosc, a nie ilosc posiadanych przez nas kontaktow pozwala nam faktycznie tworzyc swoja siec.
jaki z tego efekt? że na biurku, w biuru i pod biurkiem (bo nigdzie sie juz nie mieszczą) mamy stosy wizytowek, roznych, czasem bardzo dziwnych ludzi. czy z nich kiedykolwiek skorzystamy? z niektórych tak. z części pradopodobnie nie, bo nie bedziemy sobie w stanie przypomniec gdzie, dlaczego i na jaki temat rozmawialismy z dana osoba i tym samym nie bedziemy za bardzo mieli jak do niej wrocic (mowiac korporacyjnie: nie bedziemy mieli jak zrobic follow upu). ciezko bowiem zadzwonic i powiedziec: "dzień dobry nie wiem gdzie sie poznalismy i dlaczego powinien mnie Pan/ Pani pamietać, ale mam Pana/Pani wizytówkę i potrzebowalabym Pana/ Pani pomocy" nie brzmi za dobrze :(.
czy zatem stos wizytowek faktycznie przeklada sie na budowanie networku? chyba nadal nie jestem do tego przekonana. oczywiscie, z ludzmi nalezy rozmawiac, wymieniac sie wizytowkami - i miec troche szczęścia, żeby w czasie godzinnego spotkania porozmawiac akurat z takimi osobami, z ktorymi pozniej bedziemy chcieli w jakis sposob wspolpracowac.
wierze jednak, ze to bardziej jakosc, a nie ilosc posiadanych przez nas kontaktow pozwala nam faktycznie tworzyc swoja siec.
piątek, 8 lipca 2011
polska prezydencja
ciekawe - dopoki Polska nie przejęła przewodnictwa w Radzie UE (BTW - nadal jeszcze wiele osob nie wie w jakim organie faktycznie i formalnie przejelismy to przewodnictwo i z czym to sie wiaze oprocz szeregu zagranicznych wizyt i informacji w czołowych dziennikach, ze przedstawiciele UE beda pili wegierskie wino zamiast polskiego), to własciwie kolejne polrocza mijaly, bez specjalnych informacji co ktory kraj przewodniczacy robi i co własciwie w czasie kazdej prezydencji sie dzieje. ani my sie tym specjalnie nie interesowalismy, ani media nas nie zasypywaly informacjami z kazdego spotkania, konferencji, uscisku dloni i wymiany serdecznosci.
a od pierwszego lipca - to właczajac telewizor i czytajac gazety (w Polsce), ma sie wrazenie, ze cala Europa tylko o tym mowi. co wiecej, w podniosłym tonie i propagandzie sukcesu.
nie moge sie doczekac komentarzy "na zamkniecie" naszego przewodnictwa.....ciekawe czy nadal wszyscy beda nas kochac, i co wiecej - czy sami nadal bedziemy tacy z siebie zadowoleni? :)
a od pierwszego lipca - to właczajac telewizor i czytajac gazety (w Polsce), ma sie wrazenie, ze cala Europa tylko o tym mowi. co wiecej, w podniosłym tonie i propagandzie sukcesu.
nie moge sie doczekac komentarzy "na zamkniecie" naszego przewodnictwa.....ciekawe czy nadal wszyscy beda nas kochac, i co wiecej - czy sami nadal bedziemy tacy z siebie zadowoleni? :)
wtorek, 28 czerwca 2011
parada
dla mnie nowe doswiadczenie - zobaczyc parade tzw. rownosci, ale w innym kraju. bo nie nazwalabym uczestnictwem tego co roiblam - patrzenia i robienia zdjec :).
refleksji mam kilka:
co do roznic w imprezie w Polsce i w Niemczech:
- w Polsce mamy parade równości, w Berlinie "Pride parade" - sama nazwa juz pokazuje roznice w podejsciu do tej kwestii
- w Polsce mamy mobilizacje policji i ruchow roznorakich, ktore sa "anty, w Berlinie mamy impreze, w ktorej uczestnikow nie ma tak wielu, ale wielu jest tych, ktorzy tak jak my przychodza popatrzec - to jest taki wielki festyn w miescie, tylko "lajt motiv" troche inny
co do homoseksualizmu w ogole:
- zazwyczaj jak mowimy o homoseksualistach, to jakos w obrazach przewijaja sie osoby mlode. a co z osobami starszymiy? to nie jest cos z czego sie wyrasta. ile jest osob starszych, ktore nadal boja sie ujawnic swoja orientacje, w krajach, w ktorych ciezko o tolerancje dla roznorodnosci, nie mowiac juz o tak zlozonej roznorodnosci - nie dosc ze homoseksualista, to jeszcze 50+
i co do dobrego smaku:
- nie wiem, czy facet ubrany w swiecace skorzane majtki, z ktorych wystaje mu tylek to dobry koncept na przekonywanie wszystkich wokol do tolerancji dla roznorodnosci. bo to jest jak manifestacja: jestem inny i macie mnie akceptowac takiego jakim jestem, a ja Wasze konwenanse i zasady mam gdzies. czy to sprawiedliwe? jesli chcemy szacunku dla naszej roznorodnosci - szanujmy tez zasady innych. niezaleznie od tego, czy sie z nimi zgadzamy.
refleksji mam kilka:
co do roznic w imprezie w Polsce i w Niemczech:
- w Polsce mamy parade równości, w Berlinie "Pride parade" - sama nazwa juz pokazuje roznice w podejsciu do tej kwestii
- w Polsce mamy mobilizacje policji i ruchow roznorakich, ktore sa "anty, w Berlinie mamy impreze, w ktorej uczestnikow nie ma tak wielu, ale wielu jest tych, ktorzy tak jak my przychodza popatrzec - to jest taki wielki festyn w miescie, tylko "lajt motiv" troche inny
co do homoseksualizmu w ogole:
- zazwyczaj jak mowimy o homoseksualistach, to jakos w obrazach przewijaja sie osoby mlode. a co z osobami starszymiy? to nie jest cos z czego sie wyrasta. ile jest osob starszych, ktore nadal boja sie ujawnic swoja orientacje, w krajach, w ktorych ciezko o tolerancje dla roznorodnosci, nie mowiac juz o tak zlozonej roznorodnosci - nie dosc ze homoseksualista, to jeszcze 50+
i co do dobrego smaku:
- nie wiem, czy facet ubrany w swiecace skorzane majtki, z ktorych wystaje mu tylek to dobry koncept na przekonywanie wszystkich wokol do tolerancji dla roznorodnosci. bo to jest jak manifestacja: jestem inny i macie mnie akceptowac takiego jakim jestem, a ja Wasze konwenanse i zasady mam gdzies. czy to sprawiedliwe? jesli chcemy szacunku dla naszej roznorodnosci - szanujmy tez zasady innych. niezaleznie od tego, czy sie z nimi zgadzamy.
sobota, 18 czerwca 2011
stygmaty
zwiazane z pewnymi zawodami i pewnymi atrybutami, ktore im przypisujemy - np. urzednik musi byc biedny.
taki absurd i wewnetrzna sprzecznosc - chcemy miec profesjonalnych urzednikow, mlodych, dynamicznych, z wyzszym wykształceniem i dalej sie szkolacych....ale zeby zarabiali jak najmniej. bo urzednik powinien byc biedny. bo jak jest bogatszy (nie bogaty), to juz mamy z tym problem i glosno krzyczymy, ze to przeciez nasze podatki ida na pensje urzednicze, a one sa takie wysokie. i dochodzimy do absurdow...gdzie np. jednym z istotnych newsow w jednej ze stacji radiowych jest informacja, ze jedno z Ministerstw zakupilo X krzesel biurowych. news i sensacja. no bo przeciez jak urzednik panstwowy to powinien pracowac dla misji, za jak najmniejsze pieniadze....a do tego siedzac na ziemi, albo na skladanym krzeselku. Tylko skoro o zakupie krzesel dla pracowników mowi sie z dezaprobata w ramach newsow w mediach - to jakie urzedy beda sie odwazaly na jakiekolwiek inne dzialania bardziej ambitne niz zakup krzesel (czyli wlasciwie kazde inne...).
glosno krzyczymy, ze urzednicy powinni malo zarabiac (urzednik = biedny), itp. a zaraz potem ze chcemy profesjonalnych urzedow, sprawnego zalatwiania spraw i zero korupcji....co ciekawsze...sami nie widzimy sprzecznosci w tym o co krzyczymy!
taki absurd i wewnetrzna sprzecznosc - chcemy miec profesjonalnych urzednikow, mlodych, dynamicznych, z wyzszym wykształceniem i dalej sie szkolacych....ale zeby zarabiali jak najmniej. bo urzednik powinien byc biedny. bo jak jest bogatszy (nie bogaty), to juz mamy z tym problem i glosno krzyczymy, ze to przeciez nasze podatki ida na pensje urzednicze, a one sa takie wysokie. i dochodzimy do absurdow...gdzie np. jednym z istotnych newsow w jednej ze stacji radiowych jest informacja, ze jedno z Ministerstw zakupilo X krzesel biurowych. news i sensacja. no bo przeciez jak urzednik panstwowy to powinien pracowac dla misji, za jak najmniejsze pieniadze....a do tego siedzac na ziemi, albo na skladanym krzeselku. Tylko skoro o zakupie krzesel dla pracowników mowi sie z dezaprobata w ramach newsow w mediach - to jakie urzedy beda sie odwazaly na jakiekolwiek inne dzialania bardziej ambitne niz zakup krzesel (czyli wlasciwie kazde inne...).
glosno krzyczymy, ze urzednicy powinni malo zarabiac (urzednik = biedny), itp. a zaraz potem ze chcemy profesjonalnych urzedow, sprawnego zalatwiania spraw i zero korupcji....co ciekawsze...sami nie widzimy sprzecznosci w tym o co krzyczymy!
wtorek, 7 czerwca 2011
bo to złudne jest...
takie poczucie, które w sobie nosimy, że cały czas czegoś nam brakuje, żeby osiągnąć szczęście, więc ciągle kupujemy i kupujemy i kupujemy i to nazywa się szczęście.
Złudność polega na tym, że gdy dochodzimy do pewnej granicy posiadania, pojawiają się dwa problemy:
a) niewiele możemy już kupić rzeczy, które są nam potrzebne - i wtedy odkrywamy, że kupowanie sprawia nam faktyczną przyjemność właśnie wtedy, gdy kupujemy to co nam jest potrzebne, więc gdy takich rzeczy zabraknie, chodzimy smętnie po sklepach, nie czując radości z kupowania kolejnych, niepotrzebnych rzeczy
b) mamy dużo - w sensie materialnym. i wtedy okazuje się, że naszym problemem nie jest już zdobycie (czyt. kupienie) kolejnych rzeczy, ale pojawia się lęk związany z tym, że stracimy to, co posiadamy. I ten lęk zaczyna nas pochłaniać - więcej pracować, żeby nie stracić pracy, dostać podwyżkę...
biegamy więc w kółko jak te zwierzątka w klatce....kupujemy....boimy się, że to stracimy...a potem znowu kupujemy...i znowu się boimy...
Złudność polega na tym, że gdy dochodzimy do pewnej granicy posiadania, pojawiają się dwa problemy:
a) niewiele możemy już kupić rzeczy, które są nam potrzebne - i wtedy odkrywamy, że kupowanie sprawia nam faktyczną przyjemność właśnie wtedy, gdy kupujemy to co nam jest potrzebne, więc gdy takich rzeczy zabraknie, chodzimy smętnie po sklepach, nie czując radości z kupowania kolejnych, niepotrzebnych rzeczy
b) mamy dużo - w sensie materialnym. i wtedy okazuje się, że naszym problemem nie jest już zdobycie (czyt. kupienie) kolejnych rzeczy, ale pojawia się lęk związany z tym, że stracimy to, co posiadamy. I ten lęk zaczyna nas pochłaniać - więcej pracować, żeby nie stracić pracy, dostać podwyżkę...
biegamy więc w kółko jak te zwierzątka w klatce....kupujemy....boimy się, że to stracimy...a potem znowu kupujemy...i znowu się boimy...
niedziela, 29 maja 2011
Emocjonalnie
czy artyści, pisarze, aktorzy, piosenkarze, malarze i wszelcy inni, to...no własnie:
a) osoby, które są bardziej emocjonalne niż pozostali ludzie i tym emocjami dzielą się z innymi
b) osoby, które lepiej niż inni potrafią swoje emocje wyrazić, za pomocą różnego rodzaju sztuki
c) osoby, które poprzez sztukę wyrażają emocję, bo nie potrafią tego zrobić poprzez relacje międzyludzkie i rozmowy - jak to czyni pozostała część społeczeństwa
?
Nie robiłam analizy profili psychologicznych artystów. nie chcę się też odwoływać do tego, co o nich wiemy, bo jestem przekonana, że znaczna część ich zachowań (zarówno dawnych artystów jak i obecnych) wynika nie z potrzeby, ale z pewnej konwencji bycia artystą, czy celebrytą i związanych z tym oczekiwań społecznych.
Ciekawa jestem, co by się stało, gdyby zrobić eksperyment polegający na tym, że pewna grupa ludzi - uznanych artystów oraz "przeciętnych" obywateli przez jakiś przebywa w środowisku, w którym ma możliwość rozwijania się artystycznie, ale nie ma bliskich z którymi mogłaby dzielić się emocjami. ciekawe, czy skończyłoby się na agresji, czy odkryciu, iż artystów wśród nas jest znacznie więcej, tylko swoje emocje wyrażają w inny sposób....?
a) osoby, które są bardziej emocjonalne niż pozostali ludzie i tym emocjami dzielą się z innymi
b) osoby, które lepiej niż inni potrafią swoje emocje wyrazić, za pomocą różnego rodzaju sztuki
c) osoby, które poprzez sztukę wyrażają emocję, bo nie potrafią tego zrobić poprzez relacje międzyludzkie i rozmowy - jak to czyni pozostała część społeczeństwa
?
Nie robiłam analizy profili psychologicznych artystów. nie chcę się też odwoływać do tego, co o nich wiemy, bo jestem przekonana, że znaczna część ich zachowań (zarówno dawnych artystów jak i obecnych) wynika nie z potrzeby, ale z pewnej konwencji bycia artystą, czy celebrytą i związanych z tym oczekiwań społecznych.
Ciekawa jestem, co by się stało, gdyby zrobić eksperyment polegający na tym, że pewna grupa ludzi - uznanych artystów oraz "przeciętnych" obywateli przez jakiś przebywa w środowisku, w którym ma możliwość rozwijania się artystycznie, ale nie ma bliskich z którymi mogłaby dzielić się emocjami. ciekawe, czy skończyłoby się na agresji, czy odkryciu, iż artystów wśród nas jest znacznie więcej, tylko swoje emocje wyrażają w inny sposób....?
poniedziałek, 16 maja 2011
czasem mam wrażenie, że to Kościół jest tą instytucją, która najbardziej stara się, aby wiara ludzi nie była zbyt głęboka.
tę refleksję pogłębiły obserwacje mszy z okazji pierwszej komunii mojego kuzyna. Nie chcę dywagować na temat podejścia dzieci i rodziców do tego święta, które staje się świętem konsumpcjonizmu a nie przeżyciem duchowym (kluczowe jest kto dostanie droższe prezenty), ale chyba dawno nie byłam na takim wydarzeniu, bo uderzyło mnie podejście Kościoła do niego.
sama oprawa imprezy jest podobna do ślubu - białe kwiaty, udekorowany kościół - z tym jestem ok, można powiedzieć, że jest to jakaś forma zaślubin dzieci z Bogiem.
ale to jak wygląda msza....gdzie dzieci co chwila wyskakują z ławeczek, bo to trzeba zaśpiewać, to powiedzieć wierszyk, to coś przeczytać. nad całością czuwa siostra, która pilnuje aby dzieci w odpowiedniej kolejności ustawiły się do podziękować, nie zapomniały wierszyka i właściwym osobom podały kwiatki.
Masakra! nie wierzę, że te dzieci, skupiając się na strofkach wierszy, kolejności podchodzenia i nutkach do piosenek są jeszcze w stanie skupić się na tym, po co właściwie do tego kościoła tego dnia przyszły!
ta cała oprawa powoduje, że człowiek stoi i czuje się jak na spektaklu (nie oceniając zdolności reżysera) albo reality show, na którym nie tylko widz nie ma szansy na skupienie, ale też te dzieci, które przecież po to tam przyszły, nie mają na to ani warunków, ani czasu....bo trzeba właśnie wygłosić wierszyk z podziękowaniami dla księdza proboszcza....a potem wreszcie odebrać prezenty....
tę refleksję pogłębiły obserwacje mszy z okazji pierwszej komunii mojego kuzyna. Nie chcę dywagować na temat podejścia dzieci i rodziców do tego święta, które staje się świętem konsumpcjonizmu a nie przeżyciem duchowym (kluczowe jest kto dostanie droższe prezenty), ale chyba dawno nie byłam na takim wydarzeniu, bo uderzyło mnie podejście Kościoła do niego.
sama oprawa imprezy jest podobna do ślubu - białe kwiaty, udekorowany kościół - z tym jestem ok, można powiedzieć, że jest to jakaś forma zaślubin dzieci z Bogiem.
ale to jak wygląda msza....gdzie dzieci co chwila wyskakują z ławeczek, bo to trzeba zaśpiewać, to powiedzieć wierszyk, to coś przeczytać. nad całością czuwa siostra, która pilnuje aby dzieci w odpowiedniej kolejności ustawiły się do podziękować, nie zapomniały wierszyka i właściwym osobom podały kwiatki.
Masakra! nie wierzę, że te dzieci, skupiając się na strofkach wierszy, kolejności podchodzenia i nutkach do piosenek są jeszcze w stanie skupić się na tym, po co właściwie do tego kościoła tego dnia przyszły!
ta cała oprawa powoduje, że człowiek stoi i czuje się jak na spektaklu (nie oceniając zdolności reżysera) albo reality show, na którym nie tylko widz nie ma szansy na skupienie, ale też te dzieci, które przecież po to tam przyszły, nie mają na to ani warunków, ani czasu....bo trzeba właśnie wygłosić wierszyk z podziękowaniami dla księdza proboszcza....a potem wreszcie odebrać prezenty....
niedziela, 1 maja 2011
szczęscie
W 2009 roku Komisja Europejska opublikowała komunikat "beoynd GDP". mówi w nim, że PKB nie powinien być miarą rozwoju i bogactwa kraju, bo nie uwzględnia wielu innych czynników, zwłaszcza społecznych, które także w bardzo istotny sposób wpływają na to jak kraj się rozwija i na ile jest to kraj bogaty.
Co więcej, statystyki pokazują, że rosnący wskaźnik PKB nie jest równy z rosnącym poziomem szczęścia mieszkańców. Oznacza to tyle, że mieszkańcy rozwiniętych krajów, mimo, iż bogaci, nie są szczęśliwi. co więcej, wraz ze wzrostem bogactwa ich poziom szczęścia nie tyle się nie podnosi, co nawet maleje.
"pieniądze szczęścia nie dają" - odkryliśmy to na poziomie globalnym, potwierdzają to statystyki - ale czy, a jeśli tak to kiedy - dojdziemy do tego na poziomie indywidualnym?
mówi się, że Polska jeszcze jest zachłyśnięta tym, że mamy możliwości zakupu produktów, które wcześniej były dla nas niedostępne, zarówno dlatego, że nasze wynagrodzenie na to pozwala, jak i dlatego, że produkty te można znaleźć na półkach sklepowych. kiedy jednak ten argument się wyczerpie? kiedy przestaniemy usprawiedliwiać nasze definiowanie szczęścia przez "mam" i nasz konsumpcjonizm "odbijaniem" sobie czasów kiedy nic nie było dostępne? może już pora? zwłaszcza, że już dzisiejsze pokolenie trzydziestolatków - to pokolenie, które nie ma sobie czego odbijać, bo czasy poprzedniego systemu, to czasy ich dzieciństwa, podczas którego to nie oni borykali się faktycznie z problemem pustych półek.
pytanie, czy to nie jest spirala, która się sama nakręca? jeśli rodzice marzą o szczęściu dla dziecka rozumianym jako dobrze płatna praca, mieszkanie i samochód, to skąd ma ono wziąć inną definicję szczęścia? jeśli każdy nadal chce mieć lepiej, a lepiej = więcej: pieniędzy, większe mieszkanie, lepszy samochód, to skąd ma wiedzieć, że to nie wszystko i w życiu są jeszcze inne wartości niż złotówki (i euro:)?
autorefleksja przychodzi czasem w dziwnych momentach. człowiek wchodzi do sklepu i myśli: "tak, mogę kupić te rzeczy, które tutaj są, bo mnie na nie stać, ale po co? nie są mi one potrzebne" i uświadamia sobie, że właściwie ma pieniądze, ale stracił pomysł na to, co z nimi robić. tak bardzo skupił się na ich zarabianiu, że stało to się celem życia, a nie środkiem do szczęścia.
i wtedy zadaje sobie pytanie - a co to właściwie jest szczęście? i dochodzi do wniosku, że to coś, czego nie da się przeliczyć ani na złotówki ani na euro. i przypomina sobie momenty z odległej przeszłości, kiedy czuł się szczęśliwy - i odkrywa, że nie było to w momencie, gdy dostawał premię, ale na żaglach ze znajomymi, w pubie z przyjaciółmi, na spacerze z rodziną, gdy siedział czytając książkę i słuchając muzyki...
Co więcej, statystyki pokazują, że rosnący wskaźnik PKB nie jest równy z rosnącym poziomem szczęścia mieszkańców. Oznacza to tyle, że mieszkańcy rozwiniętych krajów, mimo, iż bogaci, nie są szczęśliwi. co więcej, wraz ze wzrostem bogactwa ich poziom szczęścia nie tyle się nie podnosi, co nawet maleje.
"pieniądze szczęścia nie dają" - odkryliśmy to na poziomie globalnym, potwierdzają to statystyki - ale czy, a jeśli tak to kiedy - dojdziemy do tego na poziomie indywidualnym?
mówi się, że Polska jeszcze jest zachłyśnięta tym, że mamy możliwości zakupu produktów, które wcześniej były dla nas niedostępne, zarówno dlatego, że nasze wynagrodzenie na to pozwala, jak i dlatego, że produkty te można znaleźć na półkach sklepowych. kiedy jednak ten argument się wyczerpie? kiedy przestaniemy usprawiedliwiać nasze definiowanie szczęścia przez "mam" i nasz konsumpcjonizm "odbijaniem" sobie czasów kiedy nic nie było dostępne? może już pora? zwłaszcza, że już dzisiejsze pokolenie trzydziestolatków - to pokolenie, które nie ma sobie czego odbijać, bo czasy poprzedniego systemu, to czasy ich dzieciństwa, podczas którego to nie oni borykali się faktycznie z problemem pustych półek.
pytanie, czy to nie jest spirala, która się sama nakręca? jeśli rodzice marzą o szczęściu dla dziecka rozumianym jako dobrze płatna praca, mieszkanie i samochód, to skąd ma ono wziąć inną definicję szczęścia? jeśli każdy nadal chce mieć lepiej, a lepiej = więcej: pieniędzy, większe mieszkanie, lepszy samochód, to skąd ma wiedzieć, że to nie wszystko i w życiu są jeszcze inne wartości niż złotówki (i euro:)?
autorefleksja przychodzi czasem w dziwnych momentach. człowiek wchodzi do sklepu i myśli: "tak, mogę kupić te rzeczy, które tutaj są, bo mnie na nie stać, ale po co? nie są mi one potrzebne" i uświadamia sobie, że właściwie ma pieniądze, ale stracił pomysł na to, co z nimi robić. tak bardzo skupił się na ich zarabianiu, że stało to się celem życia, a nie środkiem do szczęścia.
i wtedy zadaje sobie pytanie - a co to właściwie jest szczęście? i dochodzi do wniosku, że to coś, czego nie da się przeliczyć ani na złotówki ani na euro. i przypomina sobie momenty z odległej przeszłości, kiedy czuł się szczęśliwy - i odkrywa, że nie było to w momencie, gdy dostawał premię, ale na żaglach ze znajomymi, w pubie z przyjaciółmi, na spacerze z rodziną, gdy siedział czytając książkę i słuchając muzyki...
poniedziałek, 25 kwietnia 2011
szukanie...
wiem, że to nie odkrywcze...ale właściwie, przecież całe życie jest szukaniem.
znajdziemy to, co wydawało nam się sensem naszego życia i okazuje, się, że zaczynamy szukać dalej....
z jednej strony to super - bo to oznacza, że całe życie coś przed nami, a to, że na nic nie czekamy i niczego nie szukamy to chyba znaczy, samo w sobie jest frustrujące
z drugiej strony...szukanie oznacza, że cały czas do czegoś dążymy, czegoś nie mamy. i chyba to samo w sobie też jest dobre, bo wyznacza cel i kierunek. najgorszy jest ten moment, kiedy nie możemy się zdecydować jaki jest ten cel i kierunek.
to chyba to, co czuje teraz - chętnie będę szukać...ale nie wiem czego. no właśnie...i nie wiem gdzie szukać...po głowie kołaczą się myśli i pomysły, ale przecież wszystkiego się nie da sprawdzić...
ciekawe, czy są ludzie, którzy przez całe życie są w tym stanie - że szukają, ale cały czas są na etapie, że szukają, tego, czego szukać...i nie starcza im życia na to, żeby iść w tym kierunku, który już znaleźli...
znajdziemy to, co wydawało nam się sensem naszego życia i okazuje, się, że zaczynamy szukać dalej....
z jednej strony to super - bo to oznacza, że całe życie coś przed nami, a to, że na nic nie czekamy i niczego nie szukamy to chyba znaczy, samo w sobie jest frustrujące
z drugiej strony...szukanie oznacza, że cały czas do czegoś dążymy, czegoś nie mamy. i chyba to samo w sobie też jest dobre, bo wyznacza cel i kierunek. najgorszy jest ten moment, kiedy nie możemy się zdecydować jaki jest ten cel i kierunek.
to chyba to, co czuje teraz - chętnie będę szukać...ale nie wiem czego. no właśnie...i nie wiem gdzie szukać...po głowie kołaczą się myśli i pomysły, ale przecież wszystkiego się nie da sprawdzić...
ciekawe, czy są ludzie, którzy przez całe życie są w tym stanie - że szukają, ale cały czas są na etapie, że szukają, tego, czego szukać...i nie starcza im życia na to, żeby iść w tym kierunku, który już znaleźli...
wtorek, 19 kwietnia 2011
"chodzi za mną patriotyzm"
na szczęście nie dosłownie :) ale takiej refleksji o tym, czym tak naprawdę jest patriotyzm, trudno ostatnio uniknąć.
mam chyba problem z tym jak definiujemy to pojęcie. tak....martyrologicznie. patriota to ten, kto miał dziadka w Legionach, ojca w AK, a sam był w Solidarności. (niestety z założenia wyklucza to młode pokolenie, które w kraju nie bardzo ma z kim i za kogo walczyć - i dobrze!).
najlepiej, żeby jeszcze o tym dużo i głośno mówił.
burzę się wewnętrznie na takie przedstawianie patriotyzmu.
dlaczego to słowo łączone jest zazwyczaj z takimi jak wojna, śmierć, walka? dlaczego musi być kojarzone z patosem, sztywnością, ponurością?
dlaczego jest wykluczające? no bo, Ci którzy nie mają z kim i o co walczyć, to w myśl tych definicji nie będą prawdziwymi patriotami "walczącymi za Polskę"
przecież patriotyzm jest dobry, pozytywny, ciepły...i codzienny. to cudownie, że nie musimy o nic walczyć, że nikt nie chce najeżdżać naszego kraju, że nie musimy za niego oddawać życia. tym samym, bycie patriotą jest dużo trudniejsze. bo Polska dzisiaj potrzebuje patriotyzmu "codziennego". ludzi, którzy płacą podatki, pracują - przyczyniają się do rozwoju gospodarczego kraju. ludzi, którzy angażują się społecznie - wspierają budowanie naszego Kapitału Społecznego. Ludzi, którzy zakładają rodziny, mają dzieci - dbają, aby dzięki następnemu pokoleniu Polska też mogła się rozwijać. ludzi, którzy głosują w wyborach - czują się odpowiedzialni za to, kto rządzi Polską.
to jest patriotyzm - dziś i jutra.
on nie wymaga walki z zaborcą ani z komunizmem. wymaga codziennej pracy i wspierania rozwoju kraju.
Nie trzeba do tego mundurów, werbli, pomników ani zniczy. ale potrzeba cierpliwości, sumienności i zaangażowania.
nie trzeba o nim mówić. wystarczy go demonstrować - poprzez swoje codzienne zachowania, decyzje i wybory.
mam chyba problem z tym jak definiujemy to pojęcie. tak....martyrologicznie. patriota to ten, kto miał dziadka w Legionach, ojca w AK, a sam był w Solidarności. (niestety z założenia wyklucza to młode pokolenie, które w kraju nie bardzo ma z kim i za kogo walczyć - i dobrze!).
najlepiej, żeby jeszcze o tym dużo i głośno mówił.
burzę się wewnętrznie na takie przedstawianie patriotyzmu.
dlaczego to słowo łączone jest zazwyczaj z takimi jak wojna, śmierć, walka? dlaczego musi być kojarzone z patosem, sztywnością, ponurością?
dlaczego jest wykluczające? no bo, Ci którzy nie mają z kim i o co walczyć, to w myśl tych definicji nie będą prawdziwymi patriotami "walczącymi za Polskę"
przecież patriotyzm jest dobry, pozytywny, ciepły...i codzienny. to cudownie, że nie musimy o nic walczyć, że nikt nie chce najeżdżać naszego kraju, że nie musimy za niego oddawać życia. tym samym, bycie patriotą jest dużo trudniejsze. bo Polska dzisiaj potrzebuje patriotyzmu "codziennego". ludzi, którzy płacą podatki, pracują - przyczyniają się do rozwoju gospodarczego kraju. ludzi, którzy angażują się społecznie - wspierają budowanie naszego Kapitału Społecznego. Ludzi, którzy zakładają rodziny, mają dzieci - dbają, aby dzięki następnemu pokoleniu Polska też mogła się rozwijać. ludzi, którzy głosują w wyborach - czują się odpowiedzialni za to, kto rządzi Polską.
to jest patriotyzm - dziś i jutra.
on nie wymaga walki z zaborcą ani z komunizmem. wymaga codziennej pracy i wspierania rozwoju kraju.
Nie trzeba do tego mundurów, werbli, pomników ani zniczy. ale potrzeba cierpliwości, sumienności i zaangażowania.
nie trzeba o nim mówić. wystarczy go demonstrować - poprzez swoje codzienne zachowania, decyzje i wybory.
niedziela, 17 kwietnia 2011
właściwie to takie typowe - typowe dla mnie. postanowiłam zrobić "coś"bez wizji końca. chciałabym napisać - o tym co myślę, co widzę, jak odbieram. automatycznie włączyła się autocenzura: "co powiedzą inni, Ci, którzy to przeczytają". a może to właśnie o to chodzi? o takie przejście "na drugą stronę" bez blokowania się tym "Co inni". na razie nic "inni". na razie ja. a potem....zobaczymy.
czy to znaczy, że przybyło mi odwagi? chyba tylko połownicznie. bo blog to takie miejsce gdzie jesteś i Cie nie ma. ktoś może przeczytać, ale nie musi, może skomentować, ale nie musi...czy liczę, że nikt nie skomentuje...? może troszkę..
mój-nie mój - miał być tylko mój..ale czy to prawda? czy coś co pokazujesz innym jest tylko Twoje? chyba nie. moje jest to jak to pokazuje. innych to, jak oni to odbierają. więc będzie mój, ale też trochę nie mój :)
czy to znaczy, że przybyło mi odwagi? chyba tylko połownicznie. bo blog to takie miejsce gdzie jesteś i Cie nie ma. ktoś może przeczytać, ale nie musi, może skomentować, ale nie musi...czy liczę, że nikt nie skomentuje...? może troszkę..
mój-nie mój - miał być tylko mój..ale czy to prawda? czy coś co pokazujesz innym jest tylko Twoje? chyba nie. moje jest to jak to pokazuje. innych to, jak oni to odbierają. więc będzie mój, ale też trochę nie mój :)
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)